Było to we wrześniu 1944 r. Pracowałem wówczas, jako kapelan Szpitala Powiatowego w Otwocku pod Warszawą. Pewnego dnia zobaczyłem nagle maszerujący ulicą oddział Wojska Polskiego. Serce zabiło mi mocno. Zatrzymałem się i patrzyłem z wielką ciekawością i głębokim wzruszeniem na polskich żołnierzy. Zawsze lubiłem wojsko i teraz wreszcie ujrzałem po raz pierwszy po latach okupacji upragniony mundur polskiego żołnierza. Z prawdziwą radością i wzruszeniem patrzyłem później przez następne dni na żołnierzy i umundurowane dziewczęta, jak gromadnie przychodzili do kościoła w Otwocku. Uczestniczyli w nabożeństwach, nabywali i poświęcali pamiątki religijne i korzystali z Sakramentów św. Wyczuwałem w nich wszystkich wielką życzliwość dla kapłana i potrzebę praktyk religijnych.
Odwiedzając różne szpitale na terenie Otwocka, odwiedziłem raz z kolegą o. Bogumiłem Talarkiem jeden szpital wojskowy. Zarówno chorzy jako też i oficerowie radzieccy przyjęli nas bardzo życzliwie i serdecznie, tak że za parę dni odprawiliśmy w tym szpitalu mszę św. Chorzy i zdrowi pełni radości uczestniczyli we mszy św., a później w serdecznej pogawędce opowiadali nam o swych przebogatych przeżyciach, a zwłaszcza o swym chrzcie bojowym pod Lenino.
Wkrótce też spotkałem pierwszego kapelana wojskowego. Był nim ks. kpt. Federowicz. W rozmowie z nim zdradziłem się, że bardzo lubię wojsko, że praca w nim jest piękna i owocna dla żołnierzy i że chcę wstąpić do wojska na kapelana. Mówił mi, że praca w wojsku jest trudna, żebym się poważnie namyślił i wreszcie widząc moją śmiałą decyzję, podał mi adres Duszpasterstwa Wojskowego w Lublinie. Wkrótce zwolniłem się z obowiązków kapelana szpitala w Otwocku i zgłosiłem się osobiście w Lublinie w Duszpasterstwie Wojskowym. Dziekan formującej się II Armii, ks. mjr Saturnin Żebrowski, przyjął mnie bardzo życzliwie i natychmiast zostałem wciągnięty na listę kapelanów wojskowych. W ciągu paru dni załatwiono wszelkie formalności, otrzymałem mundur i w towarzystwie por. Żebrowskiego odleciałem samolotem do Białegostoku do formującej się tam 9 Dywizji Piechoty WP, późniejszej Dywizji Drezdeńskiej.
Dowódca dywizji, płk Łaski, przyjął mnie bardzo życzliwie. Tak samo potraktował mnie szef Wydziału Polityczno-Wychowawczego kpt. Gutaker i inni szefowie poszczególnych wydziałów. Nic więc dziwnego, że w tych warunkach praca w jednostce układała mi się dobrze. Odwiedzałem poszczególne pułki i mniejsze jednostki stojące przeważnie w pobliskich lasach w ziemiankach. Wygłaszałem pogadanki do żołnierzy, a w niedziele i święta odprawiałem dwie albo trzy msze św. w różnych jednostkach przy polowych ołtarzach, budowanych z wielkim zapałem przez żołnierzy. Byłem mile zaskoczony serdecznością żołnierzy, a zwłaszcza niezwykłym szacunkiem, jaki mi okazywali oficerowie i dowódcy radzieccy. Pewnego dnia, kiedy po raz pierwszy przybyłem do 40 PALu, przywitał mnie serdecznie dowódca pułku, był to bodajże płk Wasilew, i w towarzystwie kilku oficerów pułku zaprowadził mnie na skraj lasu. Tam ze zdziwieniem ujrzałem cały pułk uformowany. Szef sztabu, oficer radziecki, dał komendę: "Baczność i na prawo patrz!", a następnie złożył mi raport. Przywitałem się z nim i podziękowałem, a następnie zbliżyłem się do żołnierzy i powitałem ich słowami: "Czołem, żołnierze!" Wszyscy odpowiedzieli gromko: "Czołem, obywatelu kapitanie!" Wygłosiłem krótkie przemówienie, a następnie z trybuny przyjęliśmy defiladę całego pułku. Po defiladzie dowódca zaprosił mnie na swą kwaterę na żołnierski poczęstunek.
W listopadzie 1944 r. przeżyliśmy miłą i podniosłą uroczystość, a mianowicie przysięgę dywizji. Na tej uroczystości był obecny dowódca II Armii gen. broni Popławski i wojewoda białostocki ob. Sztachelski, obecny minister zdrowia, wraz z małżonką. Przysięga odbyła się na dużej polanie leśnej po mszy św. polowej i po kazaniu.
Po wymarszu z Białegostoku staliśmy jakiś czas w wioskach i lasach między Międzyrzeczem i Radzyniem. Pamiętam dobrze ten czas. Na tym terenie odbywaliśmy pierwsze odprawy kapelańskie z dziekanem II Armii, ks. mjr. S. Żebrowskim. W tym czasie do grona moich kolegów po fachu należał ks. kpt. Edward Zarzycki, kapelan 5 DP, ks. mjr Lemparty, kapelan 7 DP, i ks. kpt. Wojtyło, kapelan brygady. Na tym też terenie przeżyłem pierwsze w wojsku Święta Bożego Narodzenia. We wszystkich jednostkach dzielono się przygotowanym opłatkiem. Żołnierze uczestniczyli we mszach św. Opłatek urządziliśmy także w sztabie dywizji. W kasynie oficerskim zastawiono długi stół potrawami wigilijnymi. Na początku stołu siedziałem obok dowódcy dywizji płk. Łaskiego. Łamaliśmy się opłatkiem, składaliśmy sobie życzenia, śpiewaliśmy kolędy. Obecni przy stole oficerowie radzieccy śpiewali później dumki rosyjskie. W oczach wielu widziałem głębokie wzruszenie, a dziewczęta w mundurach usługujące w kuchni i przy stole, popłakały się na dobre. Mieszkałem wtedy na kwaterze we wsi Jurki. W owym czasie przydzielono do mojej dyspozycji dwu żołnierzy, kierowcę i ministranta, których sam sobie wybrałem w jednostce.
Przydzielono mi dwa konie wierzchowe, ponieważ nie miałem samochodu, jeden dla mnie, a drugi dla ministranta. Jeździłem więc konno z ministrantem na msze połowę do lasu, gdzie w różnych miejscach stały poszczególne pułki. Nawiedzałem też nieraz żołnierzy w czasie ćwiczeń, a zwłaszcza na poligonie, gdzie odbywało się ostre strzelanie. Pewnego dnia zjawiłem się na niewielkim wzgórzu, gdzie właśnie stał dowódca artylerii dywizyjnej, radziecki pułkownik, a obok niego ukryty w dole siedział telefonista z aparatem. Po przywitaniu się ze mną zakrzyknął zaraz wesoło do żołnierza po rosyjsku: „Przyjechał ksiądz wojskowy, daj zaraz salwę honorową na cześć kapelana”. Telefonista natychmiast podał rozkaz dalej i po chwili cała seria pocisków z moździerzy baterii ukrytej w zaroślach poszybowała z furkotem i świstem nad naszymi głowami, rwąc się z hukiem na ziemi w odległości około dwóch kilometrów za nami. Kiedy indziej znowu pojechałem konno na inny poligon, gdzie odbywało się ostre strzelanie z haubic. Jeszcze nie zsiadłem z konia, gdy rozległ się potężny huk. Właśnie oddano strzał z jednej z bliższych haubic. Mój koń przysiadł na chwilę i spłoszony armatnim wystrzałem popędził ze mną w stronę pobliskiego lasu. Już byłem w strachu, że porozrywa mnie wśród drzew, ale po chwili opanowałem go z trudem i przywiązałem mocno do drzewa. Wróciłem pieszo do dział. Patrzyłem na pracę artylerzystów i na pociski szybujące gdzieś aż do chmur i rozrywające się wśród potężnego grzmotu na odległych celach. Pamiętam, dowódca baterii rozkręcił jeden pocisk, pokazał mi bardzo gruby proch, wysypał go z łuski na ziemię i zapalił. Widziałem, jak słup płomienia buchnął nagle ku górze.
Z początkiem stycznia 1945 r. opuściliśmy dotychczasowe miejsce postoju i maszerując przez Radom, Opoczno, zatrzymaliśmy się w Piotrkowie. Tu odbyło się bardzo uroczyste powitanie dywizji przez tamtejsze społeczeństwo. Byliśmy świadkami entuzjazmu i niezwykłych objawów wzruszeń i serdeczności na widok munduru polskiego żołnierza. Bodaj w drugiej połowie lutego wyruszyliśmy przez Błaszki do Kalisza, skąd to po defiladzie na rynku powędrowaliśmy do Poznania. W Poznaniu przeżyliśmy ze dwa chyba bombardowania niemieckie. Dochodziły nas także odgłosy strzałów od strony broniącej się uporczywie cytadeli poznańskiej. Koło zamku odbyła się wielka defilada, tym razem 5 i 9 Dywizji. Następnie szliśmy dalej, kierując się w stronę dawnej granicy polsko-niemieckiej, którą przeszliśmy w okolicy Krzyża. Doszliśmy do dzisiejszego Gorzowa, który jeszcze w wielu punktach płonął i tu po raz pierwszy zobaczyłem w obrębie drutów kolczastych duży obóz jeńców niemieckich. Stąd wyruszyliśmy wkrótce kierując się na południe w stronę Śląska. Był Wielki Post, toteż żołnierze nawiedzali po drodze napotykane kościoły i tam korzystali z Sakramentów św. Stanęliśmy w lasach pod Wrocławiem, który otoczony żelaznym pierścieniem wojsk radzieckich, bronił się rozpaczliwie. Tu też na tym nowym miejscu postoju przeżyliśmy Święta Wielkanocne. Stąd ruszyliśmy wkrótce na zachód i kiedy minęliśmy wreszcie miasto Rauszę, rozlokowaliśmy się obozem w lasach tuż nad rzeką Nysą, obejmując jeden odcinek frontu. Podciągano nasze siły i przygotowano forsowanie Nysy, która dzieliła nas od pierwszej linii niemieckiej. Za liniami niemieckimi widać było jak na dłoni niewielkie miasteczko Rothenburg. Wśród tych przygotowań do przełamania wrogiego frontu odbyliśmy ostatnią odprawę kapelanów, na której był obecny dowódca II Armii gen. broni Karol Świerczewski, szef Wydziału Polityczno-Wychowawczego II Armii, płk Pszczółkowski, i dziekan II Armii, ks. mjr Saturnin Żebrowski. Każdy z obecnych kapelanów składał krótkie sprawozdanie z pracy w swej jednostce. Na pytanie nasze, gdzie właściwie mamy się znajdować w czasie walki, odpowiedział gen. Świerczewski krótko: „Na pierwszej linii. Jeśli was tam nie będzie ani dowódców, to jak będzie się czuł żołnierz?”
Dnia 15 kwietnia w godzinach porannych odwiedziłem wszystkie cztery pułki swojej dywizji. W każdym pułku odprawiłem mszę św., wygłosiłem krótkie kazanie i przez chwilę przygotowałem żołnierzy na przyjęcie ogólnego rozgrzeszenia. Ogarnęło mnie głębokie wzruszenie, kiedy odwrócony od ołtarza patrzyłem na klęczące w skupieniu i z powagą rozmodlone szeregi. Wszędzie udzielałem ogólnego rozgrzeszenia i błogosławiłem oddziały, odchodzące do okopów. Tego samego dnia przed zapadnięciem zmroku poszedłem na pierwszą linię z płk. Popko, dowódcą 28 p.p. Przechodziliśmy wzdłuż okopów rozmawiając z żołnierzami, pocieszając trwożliwszych i budząc wolę zwycięstwa. Odwiedziliśmy także i inne linie okopów, punkty obserwacyjne i stanowiska artylerii. W zapadającym zmroku wróciliśmy w głąb lasu, by nieco odpocząć, wciąż jednak w podnieceniu i w oczekiwaniu następnego dnia.
Nastał niezapomniany dzień 16 kwietnia 1945 r. Był jeszcze bardzo wczesny, szary i mglisty poranek, gdy zagrzmiały działa naszej artylerii na całej linii frontu, rozpoczynając przygotowania artyleryjskie. Co rychlej odprawiłem mszę św. w pokoju jakiegoś domku, zakonsekrowałem dużą puszką komunikantów, wskoczyłem do mego wanderera i w towarzystwie dwóch moich etatowych żołnierzy zbliżałem się szybko w stronę naszych okopów. Jednak po chwili mój wóz utknął w błotnistych koleinach leśnej drogi. Poleciłem więc żołnierzom zepchnąć wóz bliżej rowu, a sam skoczyłem na najbliższy sunący czołg i usadowiwszy się tuż przy wieży obok żołnierzy, jechałem dalej. Po chwili ujrzałem na prawo w lesie nasz szpital połowy. Co rychlej zeskoczyłem z czołgu i pobiegłem w stronę namiotów szpitalnych. W tym czasie ogień naszej artylerii przeniesiono dalej i na całej linii rozpoczęło się forsowanie Nysy. Ogień artylerii niemieckiej był słabszy od naszego, ale ranni i zabici zaczęli gęsto padać na ziemię, zwłaszcza że za rzeką całe przedpole niemieckie było zaminowane. Wkrótce więc zaczęto zwozić do szpitala pierwszych rannych. Przybywało ich coraz więcej. Wozy sanitarne jeździły tam i z powrotem. Uwijały się też i wozy ciężarowe podwożąc amunicję do linii. W szpitalu stoły operacyjne pracowały pełną parą. Lekarze, siostry i sanitariuszki uwijały się jak w ukropie. Wkrótce zapełniły się namioty rannymi i umierającymi. Kładziono więc rannych na trawie pod drzewami. Jedni leżeli cicho wśród swych ran i cierpienia, drudzy modlili się cicho lub półgłosem, a z ust niektórych leżących w ranach i krwi wyrywały się nieraz złorzeczenia. Chodziłem wśród nich udzielając ogólnego rozgrzeszenia, spowiadałem poszczególnych na ile czasu starczyło, komunikowałem, pocieszałem i podnosiłem na duchu. Wielu zakończyło już walkę i rozstało się z tym życiem, niektórzy nieprzytomni wili się w swych boleściach, a inni wreszcie z nadzieją przetrwania przyjmowali z ulgą pomoc sanitarną.
Spowiadam w rogu namiotu, klęcząc pochylony nad jednym żołnierzem. Na trzecim sienniku dalej wije się z bólu i charczy nieprzytomnie młody żołnierz. W pewnej chwili podnosi się gwałtownie, siada na sienniku, zatoczył błędnym wzrokiem i krzyczy nieprzytomnie: «Janek, bij szwaba. Gdzie karabin maszynowy?” Osłabiony opada na swoje posłanie. Spowiadam następnego. W drugim końcu namiotu leży ranny młody porucznik zwiadowca z przestrzelonymi płucami. Blady, pot występuje mu na czoło. Woła po cichu: „Ratujcie mnie, dłużej nie wytrzymam. Weźcie mnie, bo się zastrzelę” — powtarza co chwila z rozpaczą i żalem w głosie. Jego głos tłumią jęki wielu rannych kolegów. Z przerażeniem widzę, jak zrezygnowany sięga do kabury i drżącą, osłabioną ręką podnosi pistolet kierując do swej skroni. Zerwałem się jak oparzony, w paru susach znalazłem się przy nim. Przyklękłem, chwyciłem go za obydwie ręce. Wyjąłem broń z ręki i mówię do niego: „Panie poruczniku, w tej chwili sprowadzę pomoc”. Odpiąłem mu jeszcze pas z krótkim sztyletem i przez uchyloną zasłonę namiotu krzyknąłem na najbliższe sanitariuszki. Wzięto go zaraz na stół operacyjny. Powiedziałem mu na odchodnem, że wszystko będzie dobrze. Istotnie przeżył, bo spotkałem go po paru miesiącach. Rozmawialiśmy wesoło. Był zadowolny i wdzięczny. Po jakimś czasie jego rodzony brat, również oficer, długo ściskał mi dłoń, dziękując serdecznie za uratowanie brata. Nie pamiętam ich nazwiska.
Po paru dniach przekroczyliśmy Nysę, znaleźliśmy się w przelocie w płonącym jeszcze Rothenburgu i szliśmy coraz szybciej naprzód w ślad za ustępującym i ginącym wrogiem. Widziałem teraz naocznie, że nasz szlak bojowy był naprawdę krwawą walką i zwycięstwem, usiany licznymi mogiłami naszych dzielnych żołnierzy, którzy ofiarnie płacili najwyższą cenę za wolność naszej Ojczyzny, bo krwią i życiem.
Podeszliśmy wkrótce pod miasteczko Niesky. Całe miasteczko płonęło. Toczyły się tam walki. Pod miastem nasza artyleria przeciwlotnicza grzmiała całą baterią tworząc na przedmieściu silną zaporę z ognia tak, że samoloty niemieckie nie mogły się przedrzeć na teren miasta. Obok w lasku ujrzałem kilka doszczętnie zniszczonych naszych czołgów. Obok czołgów widziałem strzępy ciał naszych spalonych czołgistów pomieszane z brudnym piaskiem. Za spalonymi czołgami i maleńkim zagajnikiem ujrzałem wysokie druciane ogrodzenia i baraki obozu koncentracyjnego. Natychmiast z grupą żołnierzy wszedłem na teren obozu. Druty ogrodzenia nie były już pod prądem ani też na wieżach strażniczych nie było już wartowników. W pierwszym baraku ujrzałem gromadę wynędzniałych i przerażonych więźniów. Stali nieruchomo i patrzyli strwożeni na nas. Zwracam się do nich i mówię jak najłagodniej: „Jesteście wolni. Niemców już nie ma”. Nic na to nie reagowali. Pomyślałem więc, że albo nie rozumieją, albo nam nie ufają. Wdałem się z nimi w małą pogawędkę. Rozruszali się nieco, ale widziałem, że byli wycieńczeni do ostatnich granic. Byli wśród nich Polacy z Katowic, Krakowa, byli też Rumuni, Węgrzy, Jugosłowianie i inni. Zajrzałem do drugiego baraku. Tu z przerażeniem zobaczyłem na ziemi mnóstwo leżących we krwi i rozrzuconych bezładnie ciał ludzkich. Byli to więźniowie wymordowani świeżo granatami przez uciekających w popłochu przed paru godzinami Niemców. Przy końcu drugiego baraku ujrzałem wysoką białą stertę. Z daleka myślałem, że to sągi drzewa. Lecz zastygłem z okropnego wrażenia, kiedy zobaczyłem, że to olbrzymia sterta nagich ciał ludzkich. Były to ofiary śmierci głodowej. Dosłownie szkielety ludzkie powleczone skórą. Wiele baraków było pustych. Coraz więcej naszych żołnierzy napływało na teren obozu. W oczach wszystkich malowała się groza, ale też budziła się żądza zemsty i odwetu. Co rychlej spędzono na teren obozu trochę niemieckiej ludności cywilnej. Oczywiście nie obeszło się bez przekleństw. Na twarzach niektórych widziałem znamiona przerażenia i zgrozy. Kobiety, klęcząc na kolanach, żebrały o litość. Odszedłem do najbliższych baraków zaopatrywać naszych rannych żołnierzy, których zaczęto zwozić na teren obozu.
Posuwaliśmy się w szybkim tempie naprzód, kierując się na Drezno. Zatrzymaliśmy się jeszcze raz w swym pościgu za wrogiem. Wykopano natychmiast rowy strzeleckie. I znów zagrzmiała artyleria, zwłaszcza moździerze. Znalazłem się znowu w pierwszej linii. Patrzyłem na przedpole przez lunetę zwaną nożycową. Wróg był ukryty w swych okopach. Po naszym przygotowaniu artyleryjskim pękła szybko linia wrogiej obrony i ruszyliśmy naprzód, osiągając w krótkim czasie miasto Pulsnitz. Szukając tu kwatery spostrzegłem z przerażeniem w przedpokoju pewnego domu trzy wiszące osoby. Cofnąłem się co rychlej. W tej chwili wyszła jakaś staruszka z sąsiednich drzwi i drżącym głosem powiedziała do mnie po niemiecku: „Ach to głupi ludzie. Wszyscy się powiesili, ojciec, matka i syn, bo mówili, że jak przyjdą Polacy i Rosjanie, to będą wszystkich mordować”.
Okazało się wkrótce, że znaleźliśmy się w okrążeniu. Artyleria niemiecka zaczęła coraz mocniej ostrzeliwać. Pancerne wozy i piechota wroga coraz bardziej nacierają. W jednej miejscowości nawet ludność cywilna zaczęła z okien i ukrycia ostrzeliwać naszych żołnierzy. Wśród wielkich własnych strat zaczęliśmy się przedzierać przez pierścień wojsk niemieckich. W czasie tej akcji nasza 9 Dywizja poniosła największe straty pod Budziszynem.
W tym czasie znalazłem się w dużej zmotoryzowanej grupie naszej piechoty. Cofaliśmy się do tyłu, by jak najrychlej nawiązać łączność z gwardyjskimi dywizjami radzieckimi. Dłuższy czas jechaliśmy bez przeszkód. Jechałem motorem w środku kolumny. Gdzieś na przodzie jechał mój samochód z kaplicą połową, a w nim dwaj moi żołnierze, kierowca Leon Tryczyński i ministrant Antoni Iwaszko. W miejscowości Horki zatrzymaliśmy się trochę, by odsapnąć, podać coś rannym do jedzenie i picia i zatankować nasze pojazdy. Ruszyliśmy naprzód długą kolumną, jadąc szosą krajem leśnej polany. Nie ujechaliśmy chyba kilometra, gdy nagle huknęły z lasu niemieckie działa czołgowe ukryte w zasadzce. Fontanny czarnej zmarzniętej ziemi wystrzeliły ku górze tuż przed samą szosą. Inne pociski przeniosły się na szosę ponad naszą kolumnę. Następne już uderzyły w nasze samochody, które natychmiast stanęły w płomieniach. Zatrzymała się kolumna. Żołnierze wysypali się z samochodów. Chwycili za broń, lecz wróg był niewidzialny, zamaskowany w lesie i zaczął gęsto ostrzeliwać z karabinów maszynowych. Widziałem jak jedni z naszych przywarli w rowach i na polanie do ziemi, a inni szukali schronienia w lesie po drugiej stronie polany. Ranni, którzy byli w naszych samochodach, a mogli się jako tako ruszać, również pospiesznie wyskakiwali z samochodów, aby się ratować. Inni ciężej ranni ginęli od kul w płonących samochodach. Zatrzymałem natychmiast motor, wywróciłem go na szosie i sam w oka mgnieniu padłem na ziemię w rowie tuż przy szosie. Ogień nieprzyjacielski stawał się coraz bliższy i coraz silniejszy. Oprócz tego jakiś potężny „Tygrys” zasypywał nas ogniem flankowym. Byliśmy całkowicie przybici do ziemi tym krzyżowym ogniem. Nie można było ani się ruszyć, ani głowy podnieść. Przywarłem całym ciałem do ziemi. Rozdygotały mi się nerwy. Miałem głębokie przeświadczenie, że zbliża się nieuchronnie koniec. Przez moment wsłuchałem się w zajadły świst całych serii lecących kul. Słyszałem je i czułem nad sobą, jak przelatują i padają coraz bliżej. Odniosłem wrażenie, że czas się zatrzymał i teraz pojąłem, jak inną jest rzeczywistość tej walki i tego świstu kul od tej, którą opiewają w piosenkach czy deklamacjach szkolnych. Czułem, że kule głaszczą już prawie po plecach, a coraz to złośliwsze i coraz głodniejsze ofiar. Wiedziałem, że nie ma już żadnego ratunku, zwłaszcza kiedy zobaczyłem kątem oka z lewej strony pierwszy olbrzymi czołg z czarnym krzyżem ziejący ogniem i posuwający się przez szosę na naszą polanę. A więc to już koniec. Tutaj właśnie i w takich okolicznościach. Uciszyłem w swej świadomości odgłosy strzelaniny i detonacji, zobojętniałem na to, co się wokół mnie dzieje. Modliłem się żarliwie, przygotowując na niechybną śmierć. Pamiętam dobrze, jak żegnałem się z życiem, przywarłszy jeszcze mocniej całym ciałem do ziemi.
„Aufstehen!” — Suchy i ostry głos tuż przy mnie zelektryzował mnie i jak prąd przeszedł po całym organizmie. Natychmiast wróciłem jakby z zaświatów, odzyskałem świadomość, zrozumiałem. Poruszyłem się, aby wstać. Teraz poznałem, jak jestem słaby i wycieńczony. Dźwignąłem się powoli i stanąłem na chwiejnych nogach. Widocznie był to skutek zbyt nagłych i zbyt silnych wrażeń. Gdy podniosłem nieco oczy, zobaczyłem najpierw automat skierowany prosto w moje piersi i usłyszałem chrypliwy głos: „Offizier, Offizier”. Spojrzałem prosto w twarz wroga. Przede mną stał podoficer niemiecki, trupia czaszka na tle czarnego otoku czapki. Z takim człowiekiem nie ma rozmowy, nie ma dyskusji. Trupia czaszka — to śmierć. Odpowiedziałem mu więc krótko: „Offizier und Divisionspfarrer”. „Warum kommen sie sich nach Deutschland?” — wrzasnął głośno. Odpowiedziałem: „Ale Soldaten gingen also und ich”. Gwałtownym ruchem wyrwał mi rewolwer zza pasa i ryknął: „Komm!” — Poderwał jeszcze z ziemi kilku leżących żołnierzy i prowadził nas szosą w stronę Horek. Największą męką w tej chwili było dla mnie, że nie mam możności żadnej obrony, że jestem skazany już tylko na niełaskę wroga i że tak marnie przyjdzie mi zginąć. Zatrzymał się i krzyknął: „Halt!” Zaszwargotał coś gwałtownie i gestem ręki wskazał na przydrożny rów. Zrozumiałem z tego, że należy szybko ustawić się w szereg i zejść do rowu. Żołnierze pojęli w lot całą grozę położenia. Skupili się przy mnie jak strwożone dzieci, pytając z lękiem, co robić. Odpowiedziałem krótko: Nie ma ratunku, wszyscy teraz zginiemy. Stanąłem w środku, oni obok mnie i zeszliśmy do rowu. Niemiec stanął naprzeciw nas i wyciągnął pistolet. Zadrżałem. A więc koniec. Tysiące myśli zawirowały po głowie. Gdzie dostanę kulę. Jakie to uczucie. Czy to będzie bardzo bolesne. A może chybi, a może tylko rani. Spojrzałem na skrawek ziemi tuż przed moimi nogami. Tu więc będę leżał martwy, tu mój grób. Ogarnął mnie palący żal za krajem rodzinnym, za rodziną, oni tam spokojni nawet nie domyślają się, co ja teraz przeżywam. Otrząsnąłem się natychmiast. Nie wolno rozpaczać. Jestem przecież oficerem i kapłanem wśród biednych moich żołnierzyków. Trzeba godnie umierać. A zresztą przecież przygotowałem się już na śmierć. Mam Oleje św. Tak, tyle razy namaszczałem nimi umierających w ranach żołnierzy. Co najważniejsze, mam przy sobie sporo Komunii św. Byłem przecież zawsze przygotowany, aby w każdej chwili wśród dnia czy nocy udzielać jej chorym i konającym. Poczułem się całkowicie spokojny i opanowany. To wszystko przemyślałem w ułamkach sekundy. Nie było bowiem czasu. Niemiec zaszedł nam z tyłu. Stanął przy pierwszym z brzegu żołnierzu, błyskawicznie wymierzył w tył głowy i wypalił. Młody żołnierzyk nazwiskiem Bielawski, kierowca, widząc, na co się zanosi, osunął się lekko na kolana, bezładnie poruszył rękoma, lekko odchylił głowę do tyłu i w tym momencie padł strzał i żołnierz zwalił się na ziemię. Ja byłem następny. Pamiętam, w nerwowym odruchu odwróciłem twarz w drugą stronę i lekko odchyliłem głowę w bok. Huknął strzał, poczułem jakby lekkie uderzenie w głowę, pociemniało mi w oczach, zawirowało w głowie i mdlejąc leciałem nieprzytomny w czarną otchłań. Jak zimny głaz runąłem całym ciałem i twarzą na ziemię.
Był to dla mnie pamiętny i do końca życia niezapomniany dzień 26 kwietnia 1945 r. około godz. 14-tej. Zdaje mi się, że dość szybko odzyskałem przytomność. Otworzyłem oczy. Gorąca krew płynęła mi po twarzy, a także wąską stróżką spływała mi na szyję. Umieram, liczę sekundy do końca. Śmierć jednak nie przychodzi, życie jakimś cudem się przedłuża. Uświadamiam więc sobie, że jestem pewnie tylko ranny. Leżę. Dłoń lewej ręki mam pod czołem. Drugą dłoń trupio blada, jakby nie moja, leży obok mnie wciśnięta w skąpą lekko zieleniejącą trawę. Czapka połowa na głowie, ale „na bakier”. Jedna połowa płaszcza całkowicie odwinięta. Coraz więcej odzyskuję przytomność. Słyszę, mój towarzysz niedoli z lewej, Bielawski, rzęzi, słyszę krótkie serie broni maszynowej, to dobijają rannych leżących na ziemi. Do uszu moich dociera syk płomieni, trawiących na szosie nasze samochody. Na polanie ryczą motory nieprzyjacielskich czołgów. Słyszę tupot biegających Niemców. Ze ściśniętym ze wzruszenia gardłem, spełniam, — o czym jestem głęboko przekonany — po raz ostatni w życiu swoją posługę kapłańską. Leżąc na ziemi udzielam ogólnego rozgrzeszenia i odpustu na godzinę śmierci tym wszystkim, którzy wokół mnie i na całej tej leśnej polanie konają. Mój towarzysz z lewej przestał rzęzić, a więc zmarł. Za chwilę paru Niemców staje przy naszych głowach, patrzą czy żyjemy, by w razie czego nam poprawić. Zastygłem w bezruchu jak trup. Oczy zamknięte jak w śmiertelnym śnie, oddech całkowicie wstrzymałem, serce dosłownie przestało bić. Słowem trup. W przeciwnym razie albo seria z automatu w głowę, albo bagnet w piersi, ordynarne kopnięcie butem, albo wreszcie, co mi się wydawało gorszym, to zmasakrowanie i wbicie w ziemię gąsienicami czołgów. Po chwili odeszli. Odetchnąłem nieco z ulgą. Jeszcze Niemcy szaleli na polanie, kończąc swą niszczycielską robotę, gdy z przeraźliwym wyciem zaczęły nadlatywać pociski odległej artylerii radzieckiej i z hukiem eksplodować na naszej polanie. Ruszyć się nie można, bo Niemcy poprawią. Każdy nadlatujący znów pocisk spręża wszystkie nerwy, zamiera się w trwodze na moment, by po wybuchu rozluźnić błyskawicznie nerwy, chwycić powietrza i stwierdzić: jeszcze nie ten. Ach, czemu mnie nie zabito od razu, dlaczego ta agonia przedśmiertna się przedłuża. Ucichł ogień artylerii, powoli zapadał mrok. Niemieckie czołgi powoli odjeżdżały i piechota, w zwartym widać szyku, miarowym krokiem maszerowała do Horek. Mijały długie, nieskończone godziny. Zrobiło się ciemno zaległa dość gęsta mgła i posępny księżyc wypłynął na niebo.
Wciąż jeszcze leżałem na ziemi, nie śmiąc się poruszyć ani unieść z ziemi głowy. Późna już była godzina, gdy wreszcie zdecydowałem się poruszyć, unieść głowę i rozejrzeć się po polanie, a przede wszystkim spojrzeć na moich najbliższych towarzyszy i czy naprawdę nie ma już w pobliżu Niemców. Moi żołnierze, którzy dzielili ze mną grozę rozstrzelania, leżeli cicho jak w głębokim śnie, lecz każdy z nich jakiś wyciągnięty, sztywny, z trupią bladością na twarzy. Poznałem zaraz, że już nie żyją. Po całej polanie, jak tylko mogłem sięgnąć okiem, leżeli w bezładzie inni jak snopy na polu, niektórzy byli tylko w bieliźnie. Ci ostatni, jak przypuszczałem, to byli ranni z naszych samochodów, którzy w czasie gwałtownego ostrzelania nas z zasadzki, ratowali się ucieczką. Na szosie sterczały smutnie sczerniałe wraki naszych spalonych od pocisków samochodów. Spojrzałem w stronę Horek. I nagle zdało mi się, że z tamtej strony idzie w moją stronę dwu Niemców. Bez chwili namysłu zerwałem się nagle i pędem, jak na skrzydłach, pobiegłem w stronę ściany pobliskiego lasu. Dziwiłem się sam sobie, bo zdawało mi się, że chyba jednym susem przeskoczyłem całą tę polanę. Tuż przed ścianą lasu zadrżałem. Widzę głębokie okopy. Może zaminowane. Nie widzę dobrze, może przy nieostrożnym stąpnięciu wylecę w powietrze. A druga rzecz, jeśli są w tym lesie Niemcy, to za chwilę z całą pewnością dostanę serię w piersi i runę martwy do rowu. Zrobiło mi się zimno. Na szczęście jednak przeszedłem bezpiecznie okop, a w lesie na skraju nie było żywego ducha. Zatrzymałem się chwilę i pierwszy raz od wielu godzin odetchnąłem głęboko. Szybko przebiegłem myślą wydarzenia ostatnich godzin. Zbyt wiele silnych wrażeń. Nie czułem żadnego bólu, ale nie słyszałem na lewe ucho, czułem w nim tylko delikatne kłucie. Dotknąłem ręką. Cała lewa połowa głowy w zakrzepłej krwi. Jestem sam jeden. Odczułem teraz całkowitą bezradność i przykrą samotność. A przecież miesiące całe spędzałem wśród tysięcy żołnierzy. Teraz zaś nie mam przy sobie nawet tych dwu moich żołnierzy, kierowcy i ministranta. Płakać mi się chciało.
Nie. Nie jestem przecież sam i nie jest wcale źle. Mam przecież przy sobie sporo Komunii świętej. Pokarm dla duszy i dla ciała. Długo klęczałem pod drzewem, modliłem się spokojnie i powoli, bo przecież noc przede mną długa i do rana jeszcze bardzo daleko. Z jakimś zażenowaniem i z jakimś przedziwnym odczuciem spożywałem konsekrowane Hostie, a z drugiej strony znowu czułem, że spożywam tę Komunię św. jak zwykły chleb powszedni. Pomyślałem też sobie zaraz, że zostawię sobie kilkanaście komunikantów. To będzie jako Wiatyk na drogę wieczności, bo pewnie jeszcze ciężkie chwile przyjdzie mi przeżywać. Wstałem z klęczek wzmocniony na duchu, przedziwnie spokojny. Ułamałem sobie potężną maczugę, przy pomocy kompasu i mchu na drzewach wytyczyłem sobie strony świata i ruszyłem dziarskim krokiem na zachód kierując się w stronę Nysy. Przecież wreszcie bodaj po wielu dniach, ale muszę natknąć się na swoich. Owładnął mną jakiś nowy duch bojowy. Jeśli ukradkiem spotkam nawet paru Niemców w lesie, zaatakuję ich z zasadzki, by zdobyć broń. A może natknę się na śpiących.
Szarzało z lekka, mgła jeszcze nie ustępowała, gdy stanąłem na skraju lasu. Rozległa polana. Na lewo w oddali jakaś wieś. Wpatrywałem się tam przez dłuższą chwilę, wytężając wzrok. Dziwna rzecz. Ze wsi padają jakieś pociski na las, a z lasu, z jego głębi od czasu do czasu znowu na wioskę. Jakieś dwa fronty. Poznałem, że we wsi jest (jakieś wojsko. Może Polacy, może Rosjanie, a może... Strach pomyśleć, może Niemcy. Zaryzykuję. Podejdę z największą ostrożnością w stronę wsi i zbadam. Muszę przecież szukać swoich, inaczej po kilku dniach zginę marnie w tych lasach. Chyłkiem i ostrożnie podsunąłem się w pobliże zabudowań, przecież o tej porze każdy jeszcze senny. Jest szarówka, mgła, a do tego mój zielony wojskowy mundur nie odbija wcale od zielonej runi zboża. Czuję się dość zamaskowany. Padłem na ziemię i z zapartym oddechem patrzyłem szeroko otwartymi oczyma między zabudowania i na wiejską drogę. O Boże! — Jęknąłem przerażony — Niemcy! — Widzę przecież wyraźnie kręcących się żołnierzy i ich tak dobrze mi znane, pancerne, cętkowane wozy. Poderwałem się, jak wicher począłem pędzić w przeciwną stronę, a więc w stronę lasu. Tam z całą pewnością nasze albo radzieckie oddziały. Byłem już blisko lasu, gdy nagle pojawił się nade mną dość nisko lecący kukurużmk. Odruchowo chwyciłem chusteczkę z kieszeni i zacząłem machać w jego stronę, aby bodaj wskazał mi, w którą stronę mam iść, gdzie nasze wojsko. O dziwo, zauważył mnie. Zniżył się trochę, pochylił i powoli zataczał nade mną koło. Z kabiny wychylił się pilot, machał do mnie powoli ręką, coś mi pokazywał. Nie zrozumiałem jednak, o co chodzi. Zatoczył koło i poszybował nad las. Przez dłuższy czas szedłem lasem, nikogo nie napotykając. Tylko parę razy zrobiło mi się gwałtownie gorąco i fala krwi uderzyła mi do twarzy, gdy tu i ówdzie zerwał się nagle z pod nóg spłoszony zając czy jakiś większy ptak. Zdawało mi się wtedy, że zrywa się z ziemi zaczajony uzbrojony Niemiec. Byłem przewrażliwiony. W pewnej chwili zauważyłem wyłaniającego się z gęstwiny leśnej uzbrojonego żołnierza niemieckiego w znacznej odległości ode mnie. Przysiadłem z wrażenia. Za nim szedł drugi, trzeci itd. Mniej więcej drużyna żołnierzy szła powoli ostrożnie, gęsiego. Szli prosto w moją stronę. Położyłem się na ziemi w gąszczu, gotowy do szybkiego odwrotu. Widać, że mnie nie zauważyli, bo skierowali się w bok. A więc i tu są Niemcy. Czekałem dłuższy czas w swej kryjówce, aby się dokładniej zorientować, skąd może zagrażać niebezpieczeństwo. Po chwili zaryczały nad lasem samoloty. Położyłem się na wznak i zacząłem obserwować niebo, choć widoczność w lesie była bardzo skąpa. Samolotów przybywało, zaczęły krążyć i rozpoczęła się między nimi strzelanina. Zataczały gwałtownie niewielkie koło w jakiejś śmiertelnej gonitwie, zionąc ogniem z broni pokładowej. To mnie uwięziło na szereg godzin. Wreszcie walki w powietrzu ustały. Było już z lekka po południu, kiedy zdecydowałem się ruszyć dalej. Lecz leżąc na ziemi, wyczułem jakieś dalekie dudnienie i jakiś powiększający się powoli harmider i zbliżający się zgiełk. Po jakimś czasie poznałem wyraźnie, że polami i drogami leśnymi zbliżają się w moją stronę jakieś pancerne i zmotoryzowane wojska. Ciekawość mnie paliła, kto to może być. Pewnie nasi albo sojusznicy. Jęknąłem z przerażenia i całkiem opadłem z sił, kiedy wśród chrzęstu gąsienic posłyszałem wyraźnie krótkie, urywane wrzaski niemieckie. Zbliżali się coraz bardziej, jakby dość szerokim frontem, obejmując pobliskie lasy i polany, ich artyleria strzelała z rzadka gdzieś chyba w głąb lasu. Ukryłem się w najgęstszych i według mnie prawie niedostępnych zaroślach. Poczułem się otoczony. Poprzez rzadsze drzewa widziałem sylwetki żołnierzy niemieckich. Po paru godzinach ściemniło się. Zdawało mi się w pierwszej chwili, że teraz wśród nocy będzie można spokojniej i bezpieczniej przetrwać. Lecz niestety. To jeszcze nie koniec. Teraz zaczęły się dla mnie najcięższe godziny próby. Z daleka, z głębi lasu odezwała się artyleria polska albo radziecka. Ogień zaczął się wzmagać. Odezwała się broń maszynowa. Grad kul i lawina żelaza zaczęły walić się na Niemców, a ja tkwiłem ukryty pośrodku nich. Rozpoczęła się dla mnie najstraszliwsza noc w moim życiu. Noc dłuższa, niż całe dotychczasowe moje życie. Potężne wybuchy wokoło. Przeraźliwe echo huczące po lesie. Grozę nocy powiększały szybujące po niebie i w gęstwinie leśnej pociski świetlne, które jak śmiercionośne błyskawice i pioruny, szukały wśród ciemności łupu. Gdzieś wybuchły pożary. Parę wozów pancernych stanęło w płomieniach. Na tle płomieni widziałem Niemców uwijających się jak szatany. Niektórzy unosili rannych.
Poczułem się beznadziejnie opuszczony. Jestem ranny. Sam jeden. Głodny. Pragnienie dokucza coraz bardziej. Wokoło wróg. Z góry sypie się ogień. Tak wygląda noc śmierci. Teraz już na pewno zginę. To już koniec. Modlę się. Nie trzeba zwlekać. Tak jak przewidywałem, jest to mój Wiatyk. Kładę obok siebie naczynko po Komunii św., Oleje św., małą stułę połową i krzyżyk tyle razy całowany przez umierających. Pewnie znajdą mnie po jakimś czasie. Niech to będzie znakiem, że tu zginął ksiądz. Stawiam kołnierz, zatykam uszy, aby nie słyszeć potwornego huku. Leżąc, wciskam głowę pod krzak jałowca. Nagle skojarzenie. Tak, prorok Pański Eliasz krył się i odpoczywał pod krzakiem jałowca. Po wiele razy ciśnie mi się na usta jego bolesna modlitwa: „Dosyć już, Fanie! Zabierz duszę moją!“ — Potwornie wolno wloką się minuty. Czuję straszliwe osamotnienie. Ach, gdyby tu był ze mną jakiś żołnierz z mojej dywizji. Nie, to za wiele. Niechby bodaj zaplątał się tu do mnie jakiś biedny, przestraszony i poraniony pies, ucieszyłbym się bardzo, przemówiłbym do niego jak najczulej, byłoby nam lżej.
Upływają powoli długie godziny. Obojętnieję na świszczące kule. Wciąż jeszcze żyję. Czepia mi się głowy uporczywa myśl. Przecież byłem rozstrzelany, powinienem już nie żyć. Żyję teraz już ponad program, ponad plan. To przecież i tak wielka łaska i pociecha dla mnie. To mi się wcale nie należy. Po długim życiu tej bezkresnej nocy zaczyna szarzeć. Strzelanina ustała. Pochmurno. Niebo ciężkie, ołowiane. Trochę nawet mży. Rzuciłem okiem na pobliską polanę. Zaledwie kilkanaście metrów. Widzę kilku Niemców, jak idą powoli okryci brezentami. Coś się ze mną dzieje. Coś się we mnie załamuje. Nie jestem już sobą. Zaczyna trawić mnie gorączka. Chce mi się przeraźliwie spać. Czarna rozpacz wżera się do duszy. Nie wiem, czy jestem przy zdrowych zmysłach. Siedząc na ziemi, na moment zasypiam, budzę się gwałtownie, lecz znowu lecę w jakąś ciemną przepaść. Dokucza głód i pragnienie, ale ponad tym góruje jakaś wewnętrzna męka. Błyska mi do głowy plan. Przecież i tak już nie przeżyję. Szkoda się dłużej męczyć. Wstanę, pokażę się Niemcom. Gdy mnie nagle zobaczą, zaterkocze kilka serii z automatów i posiekają mnie jak sito. Stanąłem nad rowem — tak, to będzie od razu mój grób. Wpatrzyłem się przenikliwie i wyzywająco w Niemców. Niech teraz bodaj jeden z nich rzuci okiem w las i w moją stronę. Smutno mi i ciężko, ale to już będzie koniec męki.
W ostatniej jednak chwili zabłysła mi zbawcza myśl. Przecież to nie jest Wehrmacht, więc nie zastrzelą mnie zaraz. Tc przecież są SS-mani, którzy mnie nie zabiją, ale wezmą na srogie badania, tortury i w końcu w straszliwy sposób zamordują. Nie wiem skąd, ale przypomniał mi się nagle Jurand ze Spychowa z Krzyżaków. Pewnie spotka mnie taki sam los. Oślepiony przez wroga pójdę pewnie w nie znane mi lasy, by po kilku dniach gdzieś mamie zginąć. A zresztą nie wolno mi absolutnie tak tanio pozbywać się życia. Po całym ciele przebiegł mnie dreszcz. Przysiadłem w rowie. Nie czekając ani chwili, zacząłem mocno pochylony biec wzdłuż rowu. Po jakimś czasie przekonałem się, że wydostałem się już z zasięgu piechoty, minąłem czołgi, tylko gdzieś z boków, z jednej i drugiej mojej strony, zahuczał od czasu do czasu wystrzał armatni. Te działa stojące gdzieś w oddali w lesie pewnie szczęśliwie ominę. Odetchnąłem nieco. Byłem podobny do jakiegoś leśnego widma, sunącego bezszelestnie przez lasy. A może jakimś cudem wyjdę z tej straszliwej opresji. Jeśli bym wyszedł, co jest prawie niemożliwe, to z całą pewnością wrócę już innym człowiekiem. Głód i pragnienie skręcały mi wnętrzności. W gardle wyschło całkowicie. Zatrzymałem się. Zacząłem zrywać i przeżuwać maleńkie pędy, drobne zawiązki liści. Były jednak obrzydliwie gorzkie. Długo zlizywałem z igieł sosny deszczową rosę. Zwilżyłem tylko wargi, ani jedna kropla rosy nie doszła do gardła. Po jakimś czasie zobaczyłem nagle na niewielkiej odkrytej polance jakiś mocno zachwaszczony staw. Lecz gdzieś w pobliżu odzywały się strzały. Zawahałem się. Ale pragnienie przezwyciężyło strach i błyskawicznie wsunąłem się w wodę w szuwary. Długo i łapczywie piłem czapką wodę.
Było już dobrze po południu, gdy zorientowałem się, że zbliżam się do jakiejś szosy, po której z ostrym chrzęstem gąsienic sunęły bez przerwy czołgi. To pewnie Niemcy — pomyślałem. Przeczekam w krzakach do nocy i w ciemnościach przesunę się jak cień przez szosę. Bo w tym kierunku przecież wytyczyłem sobie marszrutę. Przysiadłem w krzakach. Nie dało się jednak usiedzieć. Z niewyspania i zmęczenia leciałem senny zaraz twarzą na ziemię. Co gorsza, instynktownie niejako wyczułem, że ktoś mnie bystro obserwuje z daleka. Może nawet bierze mnie na muszkę. Zrobiło mi się gorąco. Oprzytomniałem natychmiast. Nie śmiem się poruszyć, ale mimo wszystko zmieniam parę razy miejsce kryjówki. Wciąż to samo złowrogie przeczucie. Otwieram szeroko oczy i patrzę badawczo w daleką głąb lasu. O dziwo! Nie do uwierzenia. W znacznej odległości dostrzegam w lesie trzech radzieckich żołnierzy. Zrywam się natychmiast i szybkim marszem kieruje się w ich stronę. Później podnoszę rękę i wołam: "Hało!" — Usłyszeli i dostrzegli mnie. Zatrzymali się z bronią gotową do strzału i czekali, aż się do nich przybliżę. Zauważyłem, że patrzyli na mnie życzliwie i ze współczuciem. Pytali, czy jestem ranny. Odpowiedziałem, że tak i że tam w okrążeniu pozostało sporo Polaków i Rosjan zabitych, a ja ledwo uszedłem z życiem. Pytam, czy tu już nie ma Niemców. Zaśmiali się. Leutnant zatoczył szeroki ruch ręką. Tu w tych lasach wszędzie nasze wojska. Tu żelazna ściana z czołgów. Pytam dalej, gdzie tu są polskie oddziały. Nie wiem — odpowiada. Wskazał mi ręką na niedaleko stojącą leśniczówkę, tam mi powiedzą. Wszedłem pośpiesznie do leśniczówki. W dużej izbie siedzieli oficerowie i paru żołnierzy. Na stole rozłożone mapy. Żołnierze przy aparatach telefonicznych. Pomyślałem zaraz, że pewnie to jest jeden z punktów operacyjnych na linii frontu. Przedstawiłem legitymacją oficerską i zapytałem najbliżej siedzącego oficera, gdzie tu są polskie oddziały. Odpowiedział krótko: Trzy kilometry stąd, na linii. Wskazał przy tym kierunek. Wyskoczyłem stamtąd jak z procy i jak na skrzydłach biegłem po ziemi świeżo zoranej pociskami. Łzy radości i szczęścia błyszczały mi w oczach. Biegłem wzdłuż linii odcinka frontowego. Nie bałem się jednak kul. Kule mnie się jak widać nie imają. Wyszedłem z piekła. Istotnie. Widzę już z daleka zielone mundury. Nasi żołnierze leżą w okopach. Właśnie rozdają im kolację. Zbliżam się prosto do żołnierza, który stoi przy kotle na wąskiej drożynie i mówię: „Daj mi coś zjeść“. — Spojrzał na mnie litościwie i nakładł mi pełną menażkę mięsa. Zapytałem o chleb, ale chleba nie miał. Powiada, bym zeszedł do okopu. Tam mi żołnierze dadzą. Zeszedłem do okopu. Żołnierze patrzyli na mnie, jak na jakieś dziwo. Poczęstowali chlebem i poinformowali, że są z jakiejś brygady pancernej. A więc to nie z mojej dywizji. Siadłem wśród nich, skubnąłem trochę jedzenia, ale jeść nie mogłem. Robiło mi się słabo. Zauważył to jakiś kapral. Podniósł mnie z ziemi, wziął pod rękę i zaprowadził paręset metrów do najbliższej wioski do punktu sanitarnego. Tam mi obandażowano głowę i położono na sienniku wśród jakichś ruin. Zasnąłem natychmiast kamiennym snem. Nagle budzę się w strachu. Ktoś mnie szarpie. Otwieram szybko oczy. Czy znowu Niemcy? Świeci dwoje oczu. То postojowe światła samochodu. Z boku widzę czerwony krzyż. Ładują mnie i dwu rannych żołnierzy do wnętrza i odwożą do szpitala polowego. Z samochodu nie mogłem sam wyjść. Straciłem władzę w nogach, odmówiły mi posłuszeństwa. Jakaś tęga, przysadzista sanitariuszka wyciągnęła mnie za nogi, wzięła na ręce jak dziecko i zaniosła do namiotu. Poczułem się zażenowany, ale co było robić. Posadziła mnie na niskim stołeczku. W namiocie świeciło światło elektryczne i uwijały się sanitariuszki. Spojrzały na mnie ciekawie i zdziwiły się, kiedy zapytałem, gdzie jest ich kapelan. Powiedziały, że poszedł na linię. Będzie tu jutro rano. Powiadam im: „Pewnie nie miałyście jeszcze takiego pacjenta. Jestem księdzem". — To ich wyraźnie zaskoczyło. Zaczęły mnie zaraz obmywać, oczyszczać ucho, a nawet zmywać mundur i płaszcz z zakrzepłej czarnej krwi. W końcu obandażowały mi głowę. Miałem, jak się okazało, przestrzelone ucho. Kula poszła po samej kości czaski. Ucho wewnętrzne było nie naruszone. Byłem też ogłuszony. Sanitariuszki położyły mnie w innym namiocie na sienniku na ziemi wśród rannych żołnierzy. Spałem niespokojnie. Bowiem gdzieś niedaleko strzelały katiusze i ziemia dudniła rytmicznie i miarowo. Obudziłem się dość wcześnie i leżąc, rozmyślałem o minionych wypadkach. Nagle odchyliła się kotara i wszedł ks. kapelan. Poznałem od razu. Był to ks. kpt. Bartkiewicz. Razem przecież wstępowaliśmy w Lublinie do wojska. Szybko rozejrzał się po leżących, a kiedy mnie zobaczył, podbiegł, przywitał się i powiada: „Dowiedziałem się, że tu w naszym szpitalu jest jakiś ranny ksiądz. Byłem w stu procentach przekonany, że to będzie nie kto inny tylko właśnie ksiądz”. — Porozmawialiśmy przyjaźnie przez chwilę, a potem pożegnał mnie i odszedł. Zjadłem śniadanie. Czułem się już dość dobrze. Paliła mnie ciekawość, co też dzieje się w mojej dywizji. Czy żyje mój kierowca Lolek i ministrant Antek. Wstałem więc, podziękowałem za gościnę i samarytańską pomoc i wyszedłem na szosę. Dziwnym trafem spotkałem zaraz kilku rozbitków z mojej dywizji. Zebrało się więc nas chyba ze czterech i ruszyliśmy na poszukiwanie naszej jednostki. Aby zaś długo nie błądzić, dotarliśmy po wielu godzinach do sztabu II Armii. Tam dowiedziałem się, gdzie się znajduje nasza dywizja i ostatniego kwietnia po południu znaleźliśmy się wreszcie wśród swoich. Mój samochód stał w lesie trafiony tylko jednym odłamkiem. Moi dwaj przyboczni żołnierze żyli, choć strapieni i smutni po mojej — jak się dowiedzieli — tragicznej śmierci. Oczom nie chcieli wierzyć, witali mnie jak powracającego z tamtego świata. Zdawało mi się, że wszyscy patrzyli na mnie jak na raroga. Dywizja nasza mocno przerzedzona wyszła z okrążenia z dużymi stratami. Przychodzące z Polski pułki zapasowe, uzupełniały stan liczebny nadszarpniętych dywizji. Nie dowierzano oczom własnym, gdy mnie tu i ówdzie zobaczono. Pewien oficer radziecki powiedział do mnie: „Panie kapelanie, ja w Boga nie wierzę, ale to, co się z panem stało, to nie wiem, co o tym myśleć“. — Innym znowu razem spotyka mnie pewien oficer polski, wita się serdecznie, gratuluje, że wróciłem i powiada zdziwiony: „Proszę księdza, że ksiądz wyszedł szczęśliwie z takiego czegoś, to ksiądz musi być albo wielkim grzesznikiem, albo wielkim świętym".
Z tych bolesnych przeżyć wysnułem wiele głębokich nauk dla siebie i szereg wysnułem wniosków. Pierwszy to ten, że w bolesnych i pełnych grozy śmierci godzinach życia ciśnie się na usta nie ta nasza zwykła codzienna modlitwa, ale żywa rozmowa z Bogiem stojącym tuż przy mnie blisko: to namiętne przetargi, to wreszcie nieustępliwe żądania stawiane Bogu. A drugi, że najboleśniejsze cierpienie i najważniejsza męka — to cierpienie w samotności. Tak, zdawało mi się, że wolałbym być w więzieniu, w obozie, byle w towarzystwie jakichś istot żywych. To byłoby chyba cierpienie znośniejsze.
Poszliśmy znowu naprzód, ale już innym szlakiem bliżej Sudetów. Po drodze ochrzciłem kilkoro dzieci polskich. Były to dzieci Polaków, którzy uchodzili pośpiesznie z robót przymusowych z terenów niemieckich. Wkrótce osiągnęliśmy miasteczko Soebnitz. Był piękny maj. Niemcy hitlerowskie chyliły się ku upadkowi. Ogłoszono wreszcie ku naszej powszechnej radości kapitulację. W oknach domów, na dachach, zamkach i wzgórzach ukazały się białe flagi. Kolumny żołnierzy niemieckich, często bardzo zbiedzonych, składały broń i z białymi opaskami na rękawach wychodziły z lasów, oddając się w niewolę. Tu i ówdzie słyszało się przekleństwa miotane na Hitlera. Doszły nas wieści, że w Czechosłowacji nie skapitulował jeszcze potężny kocioł niemiecki. Rzucono więc hasło: „Oswobodzić bratni naród czeski". — Własnymi pojazdami i na zdobytych wozach jechaliśmy w poprzek Sudetów pięknymi serpentynami na teren Czechosłowacji. Pożary oświetlały nam drogę przy przejściu przez granicę. W górach grzmiały potężne detonacje. To Niemcy wysadzali podobno w powietrze ukryte składy amunicji. Nasza piechota zatrzymała się na Łabie Jedynie oddziały zmotoryzowane i pancerne poszły na Mielnik pod Pragę zlikwidować ostatecznie broniący się jeszcze kocioł. W ten sposób zakończyła się nasza wielka kampania, a wraz z nią zakończyła się właściwie II wojna światowa.
Po zwycięskiej kampanii przybyła nasza 9 Dywizja na postój do Rzeszowa, witana bardzo radośnie i uroczyście na rynku miasta. Rozpoczęło się od mszy św. polowej na rynku. Dawny kościół szkolny zająłem na kościół garnizonowy i prowadziłem normalne duszpasterstwo wojskowe. Dowódcą dywizji został płk Popko, młody oficer gwardyjski. Dawny nasz dowódca płk Łaski został ranny. Najczęstszym celem mych odwiedzin był tu nasz batalion sanitarny i nasz dywizyjny szpital. Nasze pułki rozlokowały się w samym Rzeszowie, a także w Łańcucie i Jarosławiu. Gdzieś na jesień przerzuciliśmy się do Przemyśla do walki z bandami ukraińskimi UPA. I tu była prawdziwa mordownia. Niemal co drugi dzień prowadziłem spod kościoła OO. Franciszkanów pogrzeby zabitych i pomordowanych naszych żołnierzy. Było ich nieraz równocześnie kilka. Idąc powoli z konduktem pogrzebowym, wsłuchiwałem się tak często w żałobne marsze grane przez naszą orkiestrę, a na cmentarzu w grzmoty salwy honorowej nad otwartą mogiłą. Przez lata brzmiały mi jeszcze w uszach te żałobne tony i te pogrzebowe salwy. Odwiedzałem nasze jednostki po wioskach i lasach, ale trudno było żołnierzy uchwycić w większej grupie, gdyż ciągle byli w rozproszeniu i w akcji. Przez całe lata pozostawał żal za poległymi żołnierzami, oficerami, a zwłaszcza za serdecznymi moimi przyjaciółmi, jakimi byli ks. kpt. Edward Zarzycki, kapelan 5 Dywizji i por. Michał Pędziński, jeden z naszych sędziów dywizyjnych. Obaj zginęli na froncie.Nadszedł początek 1946 roku. W tym czasie zostałem w Ministerstwie Obrony Narodowej w Warszawie udekorowany Krzyżem Walecznych i Srebrnym Krzyżem Zasługi. Później jeszcze ks. dziekan II Armii, ppłk Żebrowski, udekorował mnie medalami: Za Warszawę, Za Odrę, Nysę i Bałtyk i Za Pobiedu. W tym czasie następowała częściowa, ale dość znaczna demobilizacja starszych roczników. Skorzystałem z okazji, pożegnałem swoją 9 Dywizję Piechoty, nazwaną Dywizją Drezdeńską i zdemobilizowałem się gdzieś z końcem stycznia we Włochach pod Warszawą. Po zdemobilizowaniu byłem jeszcze przez jakiś czas kapelanem pomocniczym w DOW III Poznań i pracowałem w Lidze Przyjaciół Żołnierza.
Jestem dumny, że i my, księża, jako kapelani Ludowego Wojska Polskiego nieśliśmy swoją posługę kapłańską utrudzonym w walce sercom i duszom żołnierskim, a swoją pracą i żołnierskim trudem na równi z innymi wywalczyliśmy upragnioną wolność naszej umiłowanej Ojczyźnie.
*
Spośród księży kapelanów znanych mi z tamtych czasów i tych, których pamiętam, mogę wymienić następujących:
Ks. kpt. Fedorowicz — pierwszy spotkany przeze mnie kapelan I Armii. Zrobił na mnie ogromnie dodatnie wrażenie. Prawdziwie kapłan Boży i nieustraszony żołnierz.
Ks. kpt. Grzegorski — wracał ze Związku Radzieckiego z I Armią. Pochylony nie tyle wiekiem, ile bolesnymi przeżyciami. Serdeczny, miły i koleżeński. Bardzo mile go wspominam. To mój pierwszy spowiednik wojskowy z kościoła OO. Kapucynów w Lublinie. Spotkałem go kilka lat temu. Pracuje gdzieś w parafii.
Ks. ppłk Kubsz — kapelan spod Lenino. Przemiły, serdeczny, o prawdziwie braterskim podejściu.
Ks. ppłk Saturnin Żebrowski — dziekan II Armii — miły i elegancki oficer, o prawdziwie ojcowskim podejściu. Lubiłem go bardzo, jako mego bezpośredniego przełożonego. Ostatnio był i pewnie jeszcze jest proboszczem w Radlinie koło Jarocina.
Ks. mjr Sąsiadek — dziekan I Armii. — Pracuje obecnie gdzieś w parafii.
Prócz wyżej wspomnianych kapelani i koledzy z II Armii:
Ks. kpt. Edward Zarzycki — kapelan 5 Dywizji. Zginął na terenie Niemiec w okrążeniu razem z dowódcą gen. Waszkiewiczem i podobno kilkunastu oficerami sztabowymi. Straszliwie zamordowani. Odznaczony pośmiertnie Krzyżem Virtuti Militari V klasy.
Ks. mjr Lemparty — kapelan 7 Dywizji. Poważny, stateczny i miły sąsiad.
Ks. ppłk. Wojtyło — kapelan brygady. Pracuje jeszcze obecnie w duszpasterstwie wojskowym.
Ks. kpt. Matyjasik — kapelan 8 Dywizji. Miły i dobry kolega. Wspominam go mile. Podejmował mnie serdecznie i po bratersku w Mordach, kiedy przez jego teren szedłem z Białegostoku w stronę Siedlec.
Dalej znani mi są: ks. kpt. Bartkiewicz — dwukrotnie pomógł mi na froncie. Ks. kpt. Mazurek, ks. kpt. Rożek, ks. kpt. Kałuża, ks. kpt. Kapralski. Ks. kpt. Bogumił Talarek — kolega ze studiów i święceń — franciszkanin. Ks. kpt. Marek Pociecha — bernardyn. Poznałem go w garnizonie w Rzeszowie. Obecnie gwardian klasztoru OO. Bernardynów w Opatowie.
Wiem i zdaję sobie z tego sprawę, że widziałem w przelocie i poznałem wielu jeszcze innych księży kapelanów, niestety, po dwudziestu latach zatarły mi się w pamięci rysy twarzy wielu spośród nich i wiele też nazwisk całkowicie zapomniałem.
Niektórzy z nich już nie żyją. My jednak pozostający jeszcze przy życiu nie ustaniemy w pracy nad utwierdzaniem pokoju w świecie, aby już nigdy nie powtórzyły się okropności, których byliśmy świadkami i uczestnikami.
Źródło: Pod redakcja ks. plk. Juliana Humeńskiego Generalnego Dziekana WP. Wspomnienia wojenne księży kapelanów 1939-1945. Wydawca: Wydawnictwo Caritas. S. 160 - 187. Rok wydania: 1967.